Zmienić bilet na późniejszy pociąg i prawie nie zdążyć na niego. Nie wiem jak, z plecakami, krzyczącymi dziećmi zdążyliśmy.
Pociągami oczywiście jest wygodniej, ale samochód lepiej poruszać się, tak sobie myślę. Początek i koniec wycieczki można nie przywiązywać do rozkładu pociągów a po drodzę można jeszcze gdzieś zaskoczyć. Według rozkładów ostatni pociąg, bez przesiadek, do Wrocławia że Szklarskiej idzie gdzieś koło 19. W sezonie to zbyt wcześnie.
Dobiegamy do dworca. Mimochodem patrze na wyświetlacz by sprawdzić peron… wlatamy na potrzebny nam peron i, nagle, rozumiemy że to nie nasz pociąg i nie nasz peron. Lecimy na dół… znów po schodach w górkę. W głowie myśli: „kurcze, już nie zdążyliśmy”… Widzę nasz pociąg, upewniam się i wlatujemy. Zdążyliśmy! Mam nadzieję… Przepytuję jeszcze raz u pasażerów czy pociąg do Szklarskiej, bo nie wierzę – nasz już miałby odjechać. Wszystko się zgadza. Jeszcze do gór nie dojechaliśmy a już jesteśmy mokre, zadyszane ale szczęśliwi. Jechać prawie 3 godziny więc zajmujemy wolne miejsca i odpoczywamy.
Na stacji „Wrocław Grabiszyn”, przez którą idą wszystkie pociągi w stronę Jeleniej, nagle rozumiemy że można było dojść do tej stacji, bez pośpiechu, nawet na piechotę. „No i zawsze tak. Czemu o tym wcześniej nie pomyślałem?”

Przed Szklarską Porębą już nie dawali radę grzecznie siedzieć nawet my – Ania z Darą i Maszą biegały po wagonie.

Wariantów wejścia pod schronisko na szczycie Szrenica nie bylo dużo, a szlak czerwony, przez wodospad Kamieńczyk, wydał się najbardziej atrakcyjny.
Jesień, dzień powszechny…
parking pusty…
mam nadzieje że tak samo pusto będzie w drodze.
Choinki, ścieżka i słońce… jedynie co psuło wrażenie to chusteczki wszędzie po krzakach. Ale to chyba z samego początku, bo nie przypominam by tyle śmieci było widać wyżej w górach… wyżej dochodzą tylko kulturalne
Iść nie było łatwo, ale, powolutku, nabieramy wysokość. Miałem plecak z ubraniem, jedzeniem i śpiworami (które tak i nie zostały używane). Starsze dzieci niosły małe plecaczki ze swymi rzeczami. Ruslana – plecak i Ankę w nosidełku, w którym, jak okazało się, Annia dużo nie wysiedziała… wziąłem ją na barana i jazda pokazywać listki, szyszki, kamyki. Iść było dobrze – plecak mam dość duży – tworzył on, wraz z moim karkiem i głową, miejsce gdzie ona wygodnie i bezpiecznie siedziała, mając nawet o co oprzeć się.

Przed wodospadem dość ostre podejście i nie wygodne że względu na kamyki. Sapię jak Dart Waider, skacząc po kamieniach z plecakiem i Anią. Dobrze że jeszcze siedzi grzeczna, nie wyskakuje. Bo dalej już szła samodzielnie, ale pod górkę nie zbyt się szło, więc ułatwiała sobie sprawę – szła w dół, co powodowało zdenerwowanie osoby prowadzącej i wymyślenie różnych trików by prowadzić ją w stronę, pasującą nam. Wodospad Kamieńczyk, sam w sobie, mógł być dobrą atrakcją, gdyby nie tłumy, ale jest piękny i fajnie że ktoś wybudował do niego drogę.
Powiem tylko że – naprawdę fajne miejsce było kiedyś, kiedy tam dostać mógł wyłącznie doświadczony turysta czy góral – posiedzieć, dosłuchując szmeru wody. Teraz składa się wrażenie bycia obok kolejnego pomnika, koło którego robią zdjęcie i idą dalej, by nie zakłócać przejścia. U nas też tak wyszło… byłem przy wodospadzie może z 5 min. Zrobiłem zdjęcie i pobiegłem, z nadzieją kiedyś z rana tu przyjść.
Po wysiłku czas na obiad. Obok wodospadu schronisko o tym samym imieniu. Nie wchodziliśmy tam – na ulicę, przy ławkach, było wygodnie. Lubię ten czas odpoczynku… można posiedzieć, najeść się i plecak staje się lżejszy. Oczywiście posiedzieć mała dzidzia nie daje, mimo to że Daryna i Masza biegają za nią. Zjedliśmy szybko kanapki, wypiliśmy herbatkę i, bez zatrzymania, by Ania nie wlazła w jakieś śmieci, idziemy dalej…
Zawsze inspirują mnie zdjęcia i obrazki pięknych gór… i z dużą chęcią zaczynam wędrówki, ale wystarczy troszeczkę pod górkę jak zaczyna marudzenie Masza i… ja. Ja, oczywiście w myśli: „kurcze… ile razy wchodzę tyle razy zniechęcają mnie te drogi pod górkę i te odległości.” Ale, kiedy już wlazłem, za rękę z dziećmi, z Rusią, popatrzyłem na świat z wysoka – odrazu zmęczenie staje się przyjemnym. Jest przepięknie! Te górki, lasy, chmurki i słońce. Lepiej bywa tylko kiedy nad górami jeszcze wznoszą się skry od ogniska, a ciepło ogrzewa zmęczone ciało.

Ten raz był szczególny dla naszej najmłodszej, bo to jej pierwsza wyprawa. Chociaż, mi się wydało, że ona nie zbyt zrozumiała o co chodzi. W trakcie, póki Rusia szła – Ania obok raczkowała, biegła w odwrotną stronę.
Pędem lecę wyżej, by zostawić plecak i zejść z pomocą. Dzięki jednemu z operatorów za ofertę – szedłem i gadałem przez telefon tyle czasu że niezauważyłem jak wszedłem pod schronisko co trochę niżej naszego, który na samym szczycie. Nie uwieżyłem oczom – budynek wyrósł jak grzyb – zapytałem u przechodzących czy nie mylę. Heh… po raz pierwszy tak szybko czas ten minął Operator na linii po prostu nie odpuszczał. Kto ich uczy trzymać cię za gardło? Ja nie wiem jak powiedzieć „dość”.
Zostawiam plecak i na dół za Rusią i najmłodszą. Fajnie kiedy nie ma pośpiechu i dziecko może sobie chodzić gdzie chce. Ale i tak zawsze chce wejść tam gdzie nie wolno a to już nie każdy wytrzyma.
Po raz kolejny, zachwycam się otwierającymi widoki które przerażają wspaniałością i majestatycznością. Zapomniam o drodze.




Do schroniska doszliśmy blisko zachodu słońca… Na naszej liście schronisk to najwygodniejsze. Widzieliśmy ich nie zbyt dużo ale ze wszystkich to było najbardziej miłe. Ciepłe, przytulne, są gry planszowe i książki. Darmowy wrzątek (dziwnie, prawda?), i całodobowo jest prąd i gorąca woda. Czego jeszcze może chcieć wędrowiec z dziećmi? Kolacja, prysznic i spać. Spaliśmy jak zabici, pod zawiew wiatru.
Leave a reply