Zmienić bilet na późniejszy pociąg i prawie nie zdążyć na niego. Nie wiem jak, z plecakami, krzyczącymi dziećmi zdążyliśmy. 😉
Pociągami oczywiście jest wygodniej, ale samochód lepiej poruszać się, tak sobie myślę. Początek i koniec wycieczki można nie przywiązywać do rozkładu pociągów a po drodzę można jeszcze gdzieś zaskoczyć. Według rozkładów ostatni pociąg, bez przesiadek, do Wrocławia że Szklarskiej idzie gdzieś koło 19. W sezonie to zbyt wcześnie.
Dobiegamy do dworca. Mimochodem patrze na wyświetlacz by sprawdzić peron… wlatamy na potrzebny nam peron i, nagle, rozumiemy że to nie nasz pociąg i nie nasz peron. Lecimy na dół… znów po schodach w górkę. W głowie myśli: „kurcze, już nie zdążyliśmy”… Widzę nasz pociąg, upewniam się i wlatujemy. Zdążyliśmy! Mam nadzieję… Przepytuję jeszcze raz u pasażerów czy pociąg do Szklarskiej, bo nie wierzę – nasz już miałby odjechać. Wszystko się zgadza. Jeszcze do gór nie dojechaliśmy a już jesteśmy mokre, zadyszane ale szczęśliwi. Jechać prawie 3 godziny więc zajmujemy wolne miejsca i odpoczywamy.
Na stacji „Wrocław Grabiszyn”, przez którą idą wszystkie pociągi w stronę Jeleniej, nagle rozumiemy że można było dojść do tej stacji, bez pośpiechu, nawet na piechotę. „No i zawsze tak. Czemu o tym wcześniej nie pomyślałem?”
Wariantów wejścia pod schronisko na szczycie Szrenica nie bylo dużo, a szlak czerwony, przez wodospad Kamieńczyk, wydał się najbardziej atrakcyjny.
Jesień, dzień powszechny…
parking pusty…
mam nadzieje że tak samo pusto będzie w drodze.
Choinki, ścieżka i słońce… jedynie co psuło wrażenie to chusteczki wszędzie po krzakach. Ale to chyba z samego początku, bo nie przypominam by tyle śmieci było widać wyżej w górach… wyżej dochodzą tylko kulturalne 🙂
Iść nie było łatwo, ale, powolutku, nabieramy wysokość. Miałem plecak z ubraniem, jedzeniem i śpiworami (które tak i nie zostały używane). Starsze dzieci niosły małe plecaczki ze swymi rzeczami. Ruslana – plecak i Ankę w nosidełku, w którym, jak okazało się, Annia dużo nie wysiedziała… wziąłem ją na barana i jazda pokazywać listki, szyszki, kamyki. Iść było dobrze – plecak mam dość duży – tworzył on, wraz z moim karkiem i głową, miejsce gdzie ona wygodnie i bezpiecznie siedziała, mając nawet o co oprzeć się.
Przed wodospadem dość ostre podejście i nie wygodne że względu na kamyki. Sapię jak Dart Waider, skacząc po kamieniach z plecakiem i Anią. Dobrze że jeszcze siedzi grzeczna, nie wyskakuje. Bo dalej już szła samodzielnie, ale pod górkę nie zbyt się szło, więc ułatwiała sobie sprawę – szła w dół, co powodowało zdenerwowanie osoby prowadzącej i wymyślenie różnych trików by prowadzić ją w stronę, pasującą nam. Wodospad Kamieńczyk, sam w sobie, mógł być dobrą atrakcją, gdyby nie tłumy, ale jest piękny i fajnie że ktoś wybudował do niego drogę.
Powiem tylko że – naprawdę fajne miejsce było kiedyś, kiedy tam dostać mógł wyłącznie doświadczony turysta czy góral – posiedzieć, dosłuchując szmeru wody. Teraz składa się wrażenie bycia obok kolejnego pomnika, koło którego robią zdjęcie i idą dalej, by nie zakłócać przejścia. U nas też tak wyszło… byłem przy wodospadzie może z 5 min. Zrobiłem zdjęcie i pobiegłem, z nadzieją kiedyś z rana tu przyjść.
Po wysiłku czas na obiad. Obok wodospadu schronisko o tym samym imieniu. Nie wchodziliśmy tam – na ulicę, przy ławkach, było wygodnie. Lubię ten czas odpoczynku… można posiedzieć, najeść się i plecak staje się lżejszy. Oczywiście posiedzieć mała dzidzia nie daje, mimo to że Daryna i Masza biegają za nią. Zjedliśmy szybko kanapki, wypiliśmy herbatkę i, bez zatrzymania, by Ania nie wlazła w jakieś śmieci, idziemy dalej…
Zawsze inspirują mnie zdjęcia i obrazki pięknych gór… i z dużą chęcią zaczynam wędrówki, ale wystarczy troszeczkę pod górkę jak zaczyna marudzenie Masza i… ja. Ja, oczywiście w myśli: „kurcze… ile razy wchodzę tyle razy zniechęcają mnie te drogi pod górkę i te odległości.” Ale, kiedy już wlazłem, za rękę z dziećmi, z Rusią, popatrzyłem na świat z wysoka – odrazu zmęczenie staje się przyjemnym. Jest przepięknie! Te górki, lasy, chmurki i słońce. Lepiej bywa tylko kiedy nad górami jeszcze wznoszą się skry od ogniska, a ciepło ogrzewa zmęczone ciało.
Ten raz był szczególny dla naszej najmłodszej, bo to jej pierwsza wyprawa. Chociaż, mi się wydało, że ona nie zbyt zrozumiała o co chodzi. W trakcie, póki Rusia szła – Ania obok raczkowała, biegła w odwrotną stronę.
Pędem lecę wyżej, by zostawić plecak i zejść z pomocą. Dzięki jednemu z operatorów za ofertę – szedłem i gadałem przez telefon tyle czasu że niezauważyłem jak wszedłem pod schronisko co trochę niżej naszego, który na samym szczycie. Nie uwieżyłem oczom – budynek wyrósł jak grzyb – zapytałem u przechodzących czy nie mylę. Heh… po raz pierwszy tak szybko czas ten minął 🙂 Operator na linii po prostu nie odpuszczał. Kto ich uczy trzymać cię za gardło? Ja nie wiem jak powiedzieć „dość”.
Zostawiam plecak i na dół za Rusią i najmłodszą. Fajnie kiedy nie ma pośpiechu i dziecko może sobie chodzić gdzie chce. Ale i tak zawsze chce wejść tam gdzie nie wolno a to już nie każdy wytrzyma.
Po raz kolejny, zachwycam się otwierającymi widoki które przerażają wspaniałością i majestatycznością. Zapomniam o drodze.
Do schroniska doszliśmy blisko zachodu słońca… Na naszej liście schronisk to najwygodniejsze. Widzieliśmy ich nie zbyt dużo ale ze wszystkich to było najbardziej miłe. Ciepłe, przytulne, są gry planszowe i książki. Darmowy wrzątek (dziwnie, prawda?), i całodobowo jest prąd i gorąca woda. Czego jeszcze może chcieć wędrowiec z dziećmi? Kolacja, prysznic i spać. Spaliśmy jak zabici, pod zawiew wiatru.
Leave a reply